Henryk Konwiński jest wybitną postacią polskiego teatru – choreografem, reżyserem i inscenizatorem. Jego dorobek artystyczny obejmuje ponad 200 realizacji – od twórczości Christopha Glucka i Fryderyka Haendla po kompozycje Wojciecha Kilara. Zrealizował liczne balety klasyczne i współczesne, w tym wielkie widowiska, ale i kompozycje choreograficzne o kameralnym, studyjnym charakterze. Były to spektakle baletowe, operowe, musicalowe, operetkowe, a także przedstawienia z repertuaru teatrów dramatycznych i ulicznych. Wśród nich są prapremiery światowe i polskie.
Urodzony 19 listopada 1936 roku w Poznaniu Henryk Konwiński miał z woli ojca zostać inżynierem. Odbywał więc naukę w szkole technicznej, a jednocześnie potajemnie uczęszczał do ogniska baletowego przy powstającej wtedy Państwowej Szkole Baletowej. Jako absolwent technikum musiał jednak odbyć tzw. nakaz pracy i trafił do Kościerzyny, gdzie działał Zespół Pieśni i Tańca Ziemi Kaszubskiej, do którego się przyłączył.
Po powrocie do Poznania został zaangażowany do zespołu baletowego operowej sceny. Pełne kwalifikacje zawodowe zdobył w trybie eksternistycznym w Państwowej Szkole Baletowej w Warszawie.
Początki kariery Henryka Konwińskiego związane są z Poznaniem – środowisko artystyczne tego miasta uformowało jego rozumienie sztuki i rozbudziło wrodzoną wrażliwość. Wówczas w Operze Poznańskiej tańczył obok takich gwiazd baletu jak: Olga Sawicka, Barbara Karczmarewicz, Anna Deręgowska, Władysław Milon czy Edmund Koprucki. Pracował pod kierunkiem tak wyśmienitych baletmistrzów jak Feliks Parnell, Stanisław Miszczyk, Eugeniusz Papliński, Jerzy Gogół, Teresa Kujawa, Witold Borkowski i Conrad Drzewiecki, który pchnął Henryka Konwińskiego w stronę twórczości choreograficznej. W studenckim „Teatrze Nurt”, wspólnie z reżyserem Januszem Nyczakiem, zrealizowali polską prapremierę „Operetki” W. Gombrowicza. Po poważnej kontuzji i długiej rehabilitacji Henryk Konwiński powrócił wprawdzie na scenę jako solista, ale już wiedział, że to tylko przejściowy etap w jego biografii. Wtedy już coraz bardziej pochłaniała go choreografia.
Swoją – pięćdziesięcioletnią już – przygodę z Operą Śląską rozpoczął w 1971 roku, gdy ówczesny dyrektor bytomskiej sceny Napoleon Siess powierzył mu choreografię do sceny „Noc Walpurgii” w „Fauście” Charlesa Gounoda. Jego praca została uznana przez krytyków za wybitną; chwilę później podobne oceny otrzymała także „Aida”. Jego pierwszym pełnospektaklowym baletem było „Stworzenie Świata” z muzyką Andrieja Pietrowa (prapremiera polska). Dał się też poznać jako reżyser operowy tworząc cieszące się popularnością i uznaniem „Traviatę” Giuseppe Verdiego oraz „Salome” Richarda Straussa.
Henryk Konwiński wiele podróżował. Doskonalił swój warsztat m.in. w Het Nationale Ballet w Amsterdamie, w Nederlands Dans Theater w Hadze, u M. Béjarta w Brukseli, w Petersburgu czy w Indiach. Odbył także zawodowe podróże do Addis Abeby w Etiopii i Hawany na Kubie.
W 1978 r. na cztery sezony Henryk Konwiński wrócił do Poznania i objął kierownictwo baletu w Teatrze Wielkim im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu. Z tego bogatego w dokonania czasu na szczególną uwagę zasługuje balet „Romeo i Julia” Sergiusza Prokofiewa z udziałem Olgi Kozimali w roli tytułowej, a także „La Peri” – ułożony specjalnie dla niej. W 1982 r. ponownie wrócił do Bytomia, gdzie zrealizował dotąd ponad 50 spektakli. W 2016 r. Sala Baletowa Opery Śląskiej otrzymała imię Henryka Konwińskiego.
Według Henryka Konwińskiego najważniejsze jego choreografie to: „Stworzenie Świata”, „Romeo i Julia” w Poznaniu, „Wariacje na temat Franka Bridge’a” B. Brittena, (pierwsza realizacja w Bytomiu, potem w Warszawie w Teatrze Wielkim), „Epitafium na śmierć Szymanowskiego”, „Stabat Mater”, „W górę – w dół” i „Ad Montes – Balety Tatrzańskie” do muzyki Wojciecha Kilara, a także „Romeo i Julia” H. Berlioza z baletem Opery Śląskiej i najzdolniejszymi uczniami bytomskiej szkoły baletowej w rolach tytułowych.
Współpracował z teatrami muzycznymi i dramatycznymi w całej Polsce tworząc reżyserię i choreografię. Ma swoje autorskie spektakle w teatrach lalkowych, współtworzył megawidowiska i współpracował z teatrami offowymi. Tworzył także cykliczne programy kulturalne w Telewizji Polskiej.
Oprócz sceny, wielką pasją Henryka Konwińskiego są przyjaźnie, w których, jak sam mówi: „najbardziej ceni sobie wierność”; następnie podróże po świecie i wyprawy w Tatry, w których za największe swoje osiągnięcie uważa zdobycie Kościelca. Dzięki błyskotliwemu poczuciu humoru wiele jego dzieł scenicznych naznaczonych jest dowcipem, który Konwiński jako jeden z niewielu wprowadzał do choreografii już w latach siedemdziesiątych.
Jest jednym z najbardziej zasłużonych artystów w historii Opery Śląskiej; jego twórczości polska scena wiele zawdzięcza. Ale to przede wszystkim cudowny człowiek i przyjaciel artystów.
Wywiad z Henrykiem Konwińskim, na podstawie spotkania z Violettą Rotter-Kozerą, które odbyło się w niedzielę 7 listopada w Operze Śląskiej w Bytomiu, w ramach cyklu „Opera blisko Ciebie: Porozmawiajmy o Operze”.
Przez wielu nazywany jest Pan przyjacielem artystów. To piękna, choć rzadka cecha. Zawsze Pan taki był, nastawiony na opiekowanie się drugim człowiekiem?
Myślę, że tak. To jest zakorzenione w moim dzieciństwie – skoro wtedy otrzymałem dobrą opiekę, to później sam zacząłem tak robić. Swoją siłę czerpię z tego, co dostaję od innych, wspaniałych ludzi, a dostaję bardzo dużo.
Skończył Pan technikum drogowe. Co dało Panu zakończenie tej szkoły?
Szczerze mówiąc, niewiele. W tamtym czasie żywiej interesował mnie balet. W Poznaniu powstawała wtedy szkoła baletowa, zakładana przez znakomitą przedwojenną balerinę Olgę Sławską-Lipczyńską. Tam też, wagarując z lekcji w technikum, uczęszczałem na zajęcia w ognisku baletowym, które przygotowywało młodych adeptów sztuki baletowej. Szczęśliwie minęło zagrożenie usunięcia mnie z technikum i maturę technika budowy dróg i mostów zdałem.
Czy rodzina wspierała Pana w artystycznych wyborach?
Tata miał dla mnie zupełnie inne plany. Chciał, żebym został inżynierem, ale mnie to zupełnie nie interesowało. Mama z kolei mówiła: „zdaj maturę, a potem rób, co chcesz”. Nie do końca było to możliwe, bo po maturze był jeszcze tzw. nakaz pracy, w ramach którego wylądowałem w Kościerzynie. Szczęśliwie okazało się, że był tam Zespół Pieśni i Tańca Ziemi Kaszubskiej i znowu się zaczęło. Rok tam przetańczyłem, jeździłem z nimi na różne występy, łącznie z wielkim występem z okazji Światowego Zlotu Młodzieży w Warszawie. Udało mi się jednak zwolnić z tego nakazu pracy i gdy wróciłem do Poznania niemal natychmiast zapukałem do Opery Poznańskiej, gdzie przyjęto mnie do zespołu baletowego. Mój pierwszy kontrakt nosi datę 1 kwietnia 1956 r.
Czym przekonał Pan tatę?
Tata dał się przekonać, kiedy poszedł na przedstawienie „Pan Twardowski” w Operze Poznańskiej. Ten spektakl Feliksa Parnella to była właściwie rewia pełna przepięknych tańców i prawdziwie akrobatycznych popisów Diabła – Conrada Drzewieckiego. Podczas kolacji tata powiedział mi pojednawczo: „wiesz, to jest jednak ciężki zawód”. A ja tego właśnie chciałem.
Jaki Pan wtedy był? Tak obowiązkowy jak dzisiaj?
Zawsze byłem obowiązkowy, sumienny i pracowity.
Jak wtedy wyglądał Pana dzień?
Prowadziłem wtedy bardzo aktywne życie, sam się dziwię, że tego dokonałem. Byłem bardzo ambitny. Tańcząc w Operze Poznańskiej, za zgodą Ministerstwa Kultury, mogłem stanąć do dyplomowego egzaminu, ale w Warszawie. I tak w każdą niedzielę wieczorem, po spektaklach, wsiadałem do pociągu i jechałem do Warszawy; byłem tam przed świtem, a o 8 ćwiczyłem już przy drążku. Uczęszczałem na wszystkie możliwe lekcje klasyki, tańca ludowego, tańca charakterystycznego, a jeszcze fortepian, a jeszcze rytmika. Pomimo że nauka przychodziła mi dosyć łatwo, to było mi ciężko. Dodatkowo, popołudniami, chodziłem jeszcze na lekcje języka francuskiego. Często bywałem już tak zmęczony, że oczy same mi się zamykały, a jeszcze przecież wieczorny spektakl, w którym brałem udział.
Pana kariera taneczna zaczęła się rozwijać. Dlaczego musiał Pan w pewnym momencie zrezygnować z tańca?
Miałem wypadek na sali baletowej i pojawił się problem z kręgosłupem. Leżałem w szpitalu na oddziale neurochirurgii w Poznaniu, czekałem już na operację, ale podczas ostatniej konsultacji dostałem ostatnią szansę i skierowanie na specjalną gimnastykę na Akademii Wychowania Fizycznego. Ćwiczyłem codziennie i to dzięki tym specjalistycznym ćwiczeniom wróciłem na scenę. Dzisiaj rehabilitacja to coś powszechnego, ale wtedy to była nowość. Na pierwsze przedstawienie po tej wymuszonej przerwie zaprosiłem swoich lekarzy, którzy mi potem powiedzieli, że gdyby nie posiadana przez nich dokumentacja medyczna z mojego wypadku, nie uwierzyliby, że powrót do zawodu tancerza jest możliwy.
Jak wspomina Pan Conrada Drzewieckiego? Co dał Panu kontakt z nim?
Conrad miał we mnie pilnego ucznia i słuchacza. Mieliśmy zresztą podobne poczucie humoru z odrobiną ironii. Jego lekcje tańca współczesnego były dla mnie znakomitą szkołą. To Conrad był tym, który zdecydowanie pchnął mnie w stronę twórczości choreograficznej.
Uczył się Pan tańca i tego, czym jest taniec w wielu miejscach na świecie. Które z tych doświadczeń było tym najważniejszym, jeżeli chodzi o umiejętność wyrażania się poprzez taniec?
Niewątpliwie był to pobyt w Indiach. Tam taniec jest czymś – poza wszystkim. Techniki tańców hinduskich są niezwykłe, najbardziej lubiłem technikę Chhau, szybko zorientowałem się, że znam ją już przecież dzięki Drzewieckiemu. Wtedy też odkryłem, że taniec współczesny czerpie właśnie ze sztuki ruchu Indii. Jednak moją największą fascynacją taneczną nieustannie pozostaje Maurice Béjart.
Wspominam też swoją podróż do Addis Abeby w Etiopii. Tam miałem nauczyć grupę ponad stu tancerzy podstaw baletu klasycznego. Postanowiłem wykorzystać podstawy klasyki, wiedzę zdobytą u Conrada Drzewieckiego, swoją wyobraźnię i nałożyć to na ich niezwykłą fizyczność i wrażliwość. Zrobiłem to do muzyki światowej sławy, etiopskiego kompozytora Mulatu Astatke. Stworzyliśmy dwie etiudy, które można nazwać: Etiopia moimi oczami. Przy okazji pracy z tymi cudownymi ludźmi nauczyłem się podstaw języka amharskiego, żebym mógł szybciej i łatwiej komunikować się z tancerzami.
Podróżuje Pan do teraz. Niedawno przeszedł Pan Drogę św. Jakuba do Santiago de Compostela.
Tak, to było trzy lata temu, w 2018 r. Wybrałem się z grupą 13-osobową. Przeszedłem pieszo 300 kilometrów z plecakiem ważącym 6 kilogramów. To była wspaniała podróż, czasami wykańczająca, ale najpiękniejsza w moim życiu. Niesamowite jest to, że wyruszyłem z zupełnie obcymi mi osobami, a po pielgrzymce zyskałem prawdziwych przyjaciół.
Co dla Pana jest dzisiaj najważniejsze?
Wierność w przyjaźni.